Mam dwóch ulubionych facetów w kategorii wiekowej 60+ – Jeffa Bridgesa i Bruce’a Springsteena. Kiedy ten pierwszy gra i śpiewa jak ten drugi, jestem bardziej niż zadowolona.
Laureat Oscara zachęcony doświadczeniem w “Szalonym sercu” postanowił nagrać płytę. Nie jest to jakiś kaprys staruszka, bądź spóźniony kryzys wieku średniego. Bridges muzyką zajmuje się tak długo jak aktorstwem i robi to równie dobrze.
Z tym Springsteenem to lekko naciągana teoria, Dude nie ma jednak aż takiego muzycznego wigoru jak Boss, ale w kilku momentach (głównie w “What A Little bit Of Love Can Do”) jest coś z przytupu muzyka z New Jersey. Bridges częściej jednak jest melancholijny, stonowany, refleksyjny.
Jeśli komuś spodobało się to, co Bridges pokazał w “Szalonym sercu” – nie tylko aktorsko – wydana właśnie płyta też mu przypadnie do gustu. Podobieństwa nie powinny zresztą dziwić, bo nie tylko główny bohater ten sam, ale i T-Bone Burnette, który zajął się produkcją, a także niektórzy współpracownicy. “Jeff Bridges” jest jednak bardziej różnorodny od soundtracku. Obok country, mamy nieco rocka, folku, kapkę bluesa (“Blue Car”). Klimat najczęściej mroczny, a w “Tumbling Vine” wręcz mocno niepokojący. Brzmieniowo oczywiście jest bardzo organicznie, miłym akcentem są kobiece chórki i kołysząca elektryczna gitara hawajska czy południowa brzmiące pianino.
Prawdziwym atutem dzieła jest jednak wokal Bridgesa. Nie jest on żadnym wirtuozem, ale słychać w jego głosie życiową mądrość i emocje wyrażane w ten sam zdystansowany sposób, który znamy z kina. Można nie przepadać za muzyką, którą prezentuje pan Jeff, nie sposób nie docenić jednak szczerości i pewnej artystycznej konsekwencji.
Anna Szymla | emi music poland
Dodano: