» Recenzje

Flume – “Flume” – recenzja muzyczna

Chyba nigdy nie wcześniej nie było tak dobrego czasu dla producentów muzyki klubowej i elektronicznej. Gwiazdy popu coraz częściej sięgają po ich kompozycje, są też zapraszani na największe światowe festiwale. Taką drogę przebyli ostatnio m.in. Calvin Harris, Hudson Mohawke, blisko tego jest Flying Lotus. Niebawem do tego grona z pewnością dołączy młody australijski muzyk, Flume.

Najprościej byłoby napisać, że urodzony w grudniu 1991 roku w Sydney Harley Streten to kolejny młodzian, który na fali fascynacji bitami J Dilli, dubstepem oraz flirtującym z R&B house’em, postanowił sam spróbować sił i z pomocą internetu błyskawicznie osiągnął niemałą popularność. Wydaje się to jednak zbyt dużym uproszczeniem. Kluczem do jego sukcesu, a w zasadzie do klasy firmowanych przez niego utworów, jest ich plastyczność oraz różnorodność. Bo Flume niby obraca się w rejonach świeżej elektroniki, ale ma naturalny dar do uciekania w przeróżne rejony. Otwiera album połamane, dynamiczne “Sintra”, “Holdin On” trochę zwalnia tempo, ale to również imprezowy szlagier najczystszej wody. “Left Alone” z Chetem Fakerem zachwyca z racji na wokal, podobnie jak “Sleepless” z Jezzabell Doran, w którym mamy bardziej soulowe wibracje. Kolejny kawałek i znów coś innego – “On Top” z rapującym T.Shirtem brzmi jak hip-hopowa podróż w kosmos, a zaraz potem mamy lekkie, przyjemne, gładko wlewające się do uszu, słodkawe “Stay Close”. “Insane” z Moon Holiday to electro-pop królujący na parkietach w latach 80. Na drugiej połowie longplaya jest równie dużo dźwiękowych pejzaży, ale znacznie bardziej dynamicznych. O ile do pewnego momentu Flume pokazuje swój kunszt zmuszając nas do bujania głową, to później głośno zaprasza nas na parkiet, z którego już nie schodzimy. Jest w tym lekkość, polot i świeżość, które nakazują się domyślać, że Flume najczęściej produkuje muzykę po miłym dniu spędzonym na plaży. Tylko pozazdrościć.

rafi | universal music polska

Dodano:
Tagi: ,
.

Polecamy: Show Film Studio