» Newsy

David Lynch “Crazy Clown Time” – recenzja muzyczna

Nie lękajcie się, to nie jest muzyczne “Inland Empire”. To raczej dźwiękowa wersja serialu “Twin Peaks”. Takiej muzyki jako podkładu do swoich szaleństw i tortur mógłby używać Windom Earle. Czyli, naprawdę wiele się dzieje i pojawiają się zaskoczenia.

Z tym debiutem Davida Lyncha w świecie muzyki to nie do końca prawda. Amerykański reżyser znany jest z tego, że przykłada wielką wagę do muzycznej oprawy swoich filmów, a o ile pamięć mnie nie zawodzi, na jednej ze ścieżek dźwiękowych pojawił się też w roli perkusisty. Ale nie takie detale są tu istotne. Istotny jest gust muzyczny Lyncha, który przez ponad ćwierć wieku artysta ujawniał nam poprzez soundtracki do swoich filmów. Skrótowo rzecz ujmując, David lubi muzykę zróżnicowaną. Aczkolwiek znane są jego słabości do muzyki popularnej z lat 50. i 60., a także uwielbienie m.in. dla Krzysztofa Pendereckiego.

Podobnie, jak w filmach Lyncha, tak w muzyce z płyty najważniejsze są emocje i obrazy z nimi związane. Na “Crazy Clown Time” mamy ich kalejdoskop. Głównie w odcieniach mrocznych, tajemniczych, wyraźnie naznaczonych seksem, wyszukaną erotyką. Można poczuć się jak w knajpie Jaquesa Renault ze zmysłowo tańczącymi Laurą lub Donną. Albo jakbyście podglądali to, jak Frank znęca się nad Dorothy w “Blue Velvet”. Piosenki są organiczne, szczere, nieźle wyprodukowane. Działają tak, że mamy wrażenie bycia na jakimś party, na którym powietrze jest silnie nasycone niepewnością w oczekiwaniu na coś podniecająco-niebezpiecznego. Są też czasami jakby żywcem wzięte z dawnych mistrzów elektroniki czy ze ścieżek dźwiękowych do filmów science fiction sprzed lat, w których roboty mówią zabawnie zmutowanymi głosami, które dziś raczej śmieszą.

Lynch zawarł na płycie głównie swój głos przepuszczony przez vocodery. I całkiem zgrabnie to wyszło, choć bywa i śmiesznie, jak choćby w utworze tytułowym. Reżyser sięga nie tylko do czasów swojej młodości oraz oldschoolowej elektroniki, lecz również do dekadenckiego, knajpianego bluesa, popu, synthpopu (naprawdę fajny “Good Day Today”). Oczywiście wokalnie na krążku najlepiej wypada, czego można było się spodziewać, Karen O z Yeah Yeah Yeahs, która rządzi w “Pinky’s Dream”. Piosenka jest jak zagubiony klejnot z soundtracku do wspomnianego “Twin Peaks” (podobnież “The Night Bell With Lightning”).

Reżyser na pewno nie jest wielkim wokalistą, gitarzystą i producentem, lecz nie przeszkodziło mu to w stworzeniu czegoś, co ktoś słusznie określił jako “przyjemnie dziwne”. To płyta, której warto posłuchać. Z reżyserów chyba tylko John Carpenter potrafił kiedyś tworzyć równie frapującą muzykę. To pamiętnik wariata, który im dalej, tym lepiej się czyta.

Lesław Dutkowski | isound

Dodano:
Tagi: ,
.

Polecamy: Show Film Studio