“The Day Is My Enemy” to albo dobra, albo słaba płyta. Zależy, czy jeszcze The Prodigy w ogóle was kręci.
Nie jest łatwo pisać recenzję nowej płyty The Prodigy. I nie dlatego, że “The Day Is My Enemy” skrywa jakaś skomplikowaną, niedającą się zaszufladkować, wymykającą się jednoznacznym skojarzeniom muzykę. Nie. To po prostu The Prodigy. Jest agresywna elektronika, jest ostro, zadziornie, hałaśliwie i skocznie. House, techno, rave, świdrujące, syntezatorowe dźwięki i gitarowa moc. Wszystkiego po trochu w proporcjach dość efekciarskich.
Pytanie tylko, czy to dobrze czy źle. Jak to często bywa, punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. Dla tych, którzy w latach 90. wściekłą kapelę z Anglii uznali za objawienie, szósty album prawdopodobnie rozczaruje. Po pierwsze nic nowego, po drugie istnieje duża szansa, że dziś słuchają Katy Perry czy “Violetty”, czy co tam lubią ich dzieci. Krótko mówiąc, z The Prodigy wyrośli, a “The Day Is My Enemy” nie oferuje czegoś na tyle wyśmienitego, by ożywić dawną miłość. Jeśli jednak jesteście dość świeżymi sympatykami twórców “Smack My Bitch Up”, to zupełnie inna bajka. Nowy album to wysokooktanowa, rozpędzona, naładowana energią, kopiąca tyłki dawka rockowej elektroniki. Zestaw piosenek, które sprawią, że tłum pod sceną będzie szalał, wymachiwał pięściami, trącał się łokciami i wykrzykiwał. To utwory do zabawy, do grania i słuchania na koncertach. Industrialno-marszowe “The Day Is My Enemy”, brytyjskie do granic “Wild Frontier”, sinusoidalne “Rhythm Bomb” czy okraszone arabskimi dźwiękami “Medicine” bezbłędnie sprawdzą się na festiwalach. I nie ma co się oszukiwać. Ten album właśnie po to powstał, by nieco urozmaicić, przetasować i odświeżyć koncertowy repertuar The Prodigy. W tej roli, sprawdzi się znakomicie.
Anna Szymla | mystic production
Dodano: