» Recenzje

Zniewolony. 12 Years a Slave – recenzja filmu

9 nominacji do Oscara, ale nie jest to film, w którym można się bezwarunkowo zakochać. I wcale nie z powodu bolesnego tematu, ani momentami dosadnego naturalizmu.


To ekranizacja wspomnień Solomona Northupa. W 1841 roku ten wolny i wykształcony, czarnoskóry obywatel Waszyngtonu został porwany i przewieziony do Luizjany. Spędził tam tytułowe 12 lat w niewoli.

Są powody żeby „Zniewolonego” nie przeoczyć. Wyreżyserował go Steve McQueen, który kilka lata temu za sprawą obrazu „Głód” miał prawdziwe wejście smoka. Znakomitą opinię o nim jako autorze kontrowersyjnym, ale też wyrafinowanym wizualnie (studiował sztukę i wzornictwo, był fotografem i rzeźbiarzem), podtrzymał „Wstyd”. Przy okazji te dwa tytuły wylansowały Michaela Fassbendera na jednego z najciekawszych, współczesnych aktorów.  W sumie McQueen stał się, dla poszukujących i patrzących krzywo na mainstream widzów, wielką nadzieją. W tym i dla mnie.

Jak w tym kontekście wypada jego najnowszy film? Rozczarowuje. Brak mu mocy (choć są sceny ociekające krwią) i nieprzewidywalności, które miały dwa pierwsze tytuły. McQueen nakręcił nieoczekiwanie, jak na niego, tytuł zachowawczy, idealnie trafiający w gusta członków Akademii Filmowej i dopasowany do aktualnych trendów politycznej poprawności. Czyli „rozliczyliśmy się filmowo ze zbrodniami przeciwko Indianom, pora na rozliczenie ze zbrodni przeciwko Afroamerykanom”.

Od razu wyjaśnię – nie posądzam McQueena o żaden koniunkturalizm, ale siłą rzeczy wpisując się (być może przypadkowo)  w pewien cykl (Django, Kamerdyner) przestaje być artystą progresywnym. Oczywiście nie ma takiego obowiązku, ale w moich oczach to wyraźny krok wstecz.

Z drugiej strony informacje o nominacjach do Oscarów i nazwiska Brada Pitta czy modnego teraz Benedicta Cumberbatcha mogą przyciągnąć do kin widzów „popcornowych”. I ci też mogą być zafrasowani bo co między innymi ich czeka? Bardzo precyzyjnie pokazane wyrywanie fragmentów ciała biczowanej kobiety. Duszny, zanurzony w okrucieństwie i szaleństwie portret amerykańskiego południa z połowy XIX wieku. Powolny rytm i ciągnąca się przez prawie dwie i pół godziny narracja.
Ergo nie jest to film na bardzo miłe i spokojne popołudnie, którym oczywiście nie musi być, ale w związku z tym pozostaje pewnego rodzaju hybrydą. Stoi w rozkroku między wydarzeniem artystycznym, a zachowawczym pewniakiem do Oscarów. I w tym przypadku będę trzymał kciuki za Michaela Fassbendera, który wygląda na to, że w filmach McQueena jest ich najmocniejszą stroną. Tym razem jako psychopatyczny, zepsuty, okrutny i  niemal nieustannie chorobliwie spocony plantator bawełny. Jest ponownie znakomity. Czego niestety nie mogę napisać o „Zniewolonym”. Poruszający – na pewno. Z powodu historii, która za nim stoi nie może być zresztą inaczej. Solidny też. Ale nic więcej.

Piotr Szygalski

Dodano:
Tagi: , , , ,
.

Polecamy: Show Film Studio